Dwa lata członkostwa w Unii Europejskiej pozwala nam już mniej emocjonalnie i z dystansem patrzeć na plusy i minusy, jakie niesie nowa sytuacja naszego kraju i jego obywateli. Tak oczekiwane otwarcie unijnych rynków pracy, traktowane również jako lek na katastrofalne bezrobocie, wytworzyło paradoksalną sytuację, w której przy poważnym odpływie siły roboczej bezrobocie niewiele spadło, zaś w kraju zaczyna brakować rąk do pracy. Czyżby ujawnił się nowy, polski fenomen, że bezrobotny to też zawód, a do tego dziedziczny?
Przeglądając dziś ostatnie strony Gazety Łomiankowskiej odnajdujemy ponad trzykrotnie więcej ogłoszeń w rubryce „Dam pracę” niż w „Szukam pracy”, a przecież nasza „oaza biznesu” była zawsze odbiciem tego, co dzieje się w kraju. Tak więc i z tej „oazy” ruszono na Zachód. Pierwsza fala emigracji zarobkowej, która popłynęła głównie do Anglii i Irlandii, słabo lub wcale nie znała języka, a jeszcze mniej realia zagranicznej egzystencji, i choć wielu z dyplomami, pojechali do łopat lub pilnowania „bachorów”.
Wystarczyły jednak te dwa lata, by sytuacja uległa szybkiej zmianie, gdy unijni pracodawcy dostrzegli, że Polacy to dobrzy fachowcy, pracowici i mało wymagający. Podpici polscy robole na ulicach zachodnich miast, o których pisuje nieżyczliwa nam prasa, to zjawisko przykre, ale na szczęcie marginalne i już nie oni kreują obecnie wizerunek polskiego pracownika.
Dziś Anglicy i Irlandczycy bardzo nas chwalą i jeśli mają kogoś zatrudnić, to chętniej biorą Polaków niż swoich. Potwierdza nam to nasz rozmówca pan Przemysław Bogdanowicz z Dąbrowy Leśnej, który w początkach tego roku wyjechał do Irlandii, „do łopaty”, ale do łopaty… inaczej.
Kazimierz Medyński: Co skłoniło cię do wyjazdu z kraju?
Przemysław Bogdanowicz: W 2002 r. skończyłem na Uniwersytecie Warszawskim archeologię i już z dyplomem w kieszeni stwierdziłem, że aktualnie nie mam żadnych widoków na pracę w swoim zawodzie. Podejmowałem się przeróżnych zajęć, łącznie ze sprzedażą gazet, ale na dłuższą metę taka szarpanina była nie do przyjęcia. I tu z niespodziewaną pomocą przyszedł mi Internet. Jeden z moich kolegów ze studiów wyszperał ogłoszenie pewnej irlandzkiej firmy prowadzącej badania archeologiczne o poszukiwaniu specjalistów do prac związanych z budową dróg. Decyzja była szybka, zebraliśmy grupę kilku osób, zadeklarowaliśmy chęć podjęcia oferowanej pracy i na początku tego roku wylądowaliśmy w Irlandii, zgłaszając się pod wskazany adres.
K. M.: Początki były pewnie trudne?
P. B.: Dla nas nie! Znaliśmy trochę język, praca czekała, wynajęcie mieszkania to tylko kwestia pieniędzy, a formalności związane z legalnym zatrudnieniem załatwiliśmy w jeden dzień przez… listonosza. Może pewną niedogodnością było tylko oddalenie miejsca pracy od domu o około 80 km, co podobno na Zachodzie nie jest niczym nadzwyczajnym. Kupiliśmy więc tanio używany samochód, rozwiązując w ten sposób problem dojazdu.
K. M.: Powiedz coś bliższego o samej pracy.
P. B.: Irlandia na potęgę rozwija sieć swoich dróg. Nim maszyny przystąpią do prac przygotowawczych nad nową nitką, obowiązkiem inwestora jest zbadanie archeologiczne przyszłego terenu budowy, by przez zaniedbanie nie uronić czegoś ważnego z przeszłości. Właśnie tego typu „wykopki” i inwentaryzacja ewentualnych znalezisk to w uproszczeniu prace, jakie wykonujemy. Na początku szef kontrolował nas codziennie, lecz widząc nasz profesjonalizm, zaufał nam całkowicie, tak że w pewnym momencie zaczął nas pytać, radzić się i uczyć od nas. To była ogromna satysfakcja!
K. M.: Czy znaleźliście coś ciekawego?
P. B.: Szczerze mówiąc do tej pory nic… Odkrywamy jakieś ślady starych rowów i przemieszczeń gruntu, zupełnie bezwartościowe z naukowego punktu widzenia. Dla drogowców to dobre wiadomości, bo nie wstrzymują im postępu prac, a dla nas nadzieja na dalsze zatrudnienie przy badaniu kolejnych odcinków przyszłej drogi.
K. M.: Chcesz tam zostać dłużej?
P. B.: W tej chwili nie potrafię, nawet sobie, definitywnie odpowiedzieć na to pytanie. Jest wiele za i wiele przeciw. Za, to oczywiście atut pracy w swoim zawodzie, do tego wynagradzanej na europejskim poziomie. Przeciw to tęsknota za rodziną i domem w Łomiankach. I do tego ta wstrętna pogoda, bo jeśli nie pada, to zaraz będzie padać, co przy 8 godzinach pracy w wykopie gwarantuje reumatyzm lub inną chorobę stawów już po pięciu latach. Kuchnia irlandzka, jak na nasze gusta też jest paskudna. Dobrze, że powstają już polskie piekarnie i przybywa sklepów z polską żywnością, które oblegane są o dziwo przez… Hindusów. No i ten bezleśny, nostalgiczny krajobraz powodujący uczucie obcości. Myślę, że my Polacy jesteśmy w jakimś stopniu domatorami i większość tych, którzy obecnie wyjechali w poszukiwaniu pracy, z pewnością po jakimś czasie wróci. Są jednak tacy, którzy nie mają do kogo lub do czego wracać i ci raczej zostaną.
K. M.: Jak układają ci się stosunki z Irlandczykami?
P. B.: Polacy nie są jedynymi przybyszami z nowych państw unijnych. Irlandczycy doskonale rozumieją emigrację zarobkową, bowiem w nie tak odległych czasach sami masowo wyjeżdżali do Ameryki za chlebem. Nikt Polaków nie szykanuje i chętnie się ich zatrudnia, jeśli jest praca, a zarobki zależą jedynie od kwalifikacji i jakości pracy. Znam przypadki, gdy murarz pracując 8 godzin dziennie bez sobót zarabiał 700 euro na tydzień, zaś robotnik w tartaku pracując po 12-14 godzin z sobotami dostawał tylko 500. Z obserwacji poczynionych w moim otoczeniu wynika, że para prowadząca wspólne gospodarstwo, gdy oboje mają zatrudnienie i podobne wynagrodzenie, może spokojnie odłożyć „na kupkę” jedną pensję miesięcznie. I to jest to!
K. M.: Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że mimo wszystko zatęsknisz za krajem i prędzej czy później wrócisz. To nic, że archeologów nam nie trzeba, ale może do tego czasu władze podwyższą do 800 zł zasiłek dla bezrobotnych! Nawet, jeśli go nie dostaniesz, to i tak warto wracać, by poznać zawartość słynnej „szafy Lesiaka” i także dowiedzieć się, kto w pierwszej połowie lipca 1971 roku donosił na proboszcza w Pcimu Dolnym. Fascynujące!
KAZIMIERZ MEDYŃSKI

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz