Żyjemy w kraju szczęśliwości i czekamy na cud. Tymczasem, co mamy w mediach? One też czekają i dają sto dni spokoju nowemu rządowi. Rządzi miłość, a tu dwie komisje śledcze, jedna od służb specjalnych, druga dotycząca śmierci Barbary Blidy, strajki górników, lekarzy, galopująca drożyzna. Jeśli tak wygląda kraj szczęśliwości, to ja przepraszam.
W sylwestra dowiedziałam się z mediów, że jesteśmy bardzo zadowoleni z obecnej sytuacji w kraju. Jakoś wokół siebie nie widzę tych szczęśliwych i zadowolonych ludzi, raczej przestraszonych, co nas czeka i czy damy radę przy cenach europejskich, a pensjach i emeryturach krajowych. Wyłączam z tego kręgu ludzi biznesu i modnych przedstawicieli popkultury. Oni rzeczywiście mogą powiedzieć, że żyją w kraju szczęśliwości.
Otworzono nam granice! Wspaniała sprawa. Czekaliśmy na to wiele lat. Na uroczystościach otwarcia granicy zachodniej nasz premier w towarzystwie pani kanclerz Merkel żuł gumę i nie mógł sobie poradzić z pozbyciem się jej. Zostawię ten fakt bez komentarza.
A co jawi się nam na ekranach telewizorów? Dziennikarze zajmujący się polityką są jacyś mało wyraziści. Nie wypada pewnie mówić źle, skoro chciało się zmiany. Wróćmy jednak do rozrywki. W telewizji publicznej zakończył się „Taniec na lodzie”. Zwyciężyła Olga Borys i słusznie. Ta aktorka pokazała, że chcieć to móc. Była zachwycająca. Tańczyła jak zawodowiec, a figury, szczególnie podnoszenia, wykonywała tak, jakby to robiła całe życie. Brawo! Moją uwagę zwróciło zakończenie programu. Ogłoszono zakończenie i nagle z tłumu wykonawców wyłonił się pan Mroczek z tortem urodzinowym przeznaczonym dla swojej partnerki.
Zasłonił całkowicie panią Olgę i wygłosił przemówienie na cześć swojej partnerki. Na torcie błyskały świece. Jeśli ktoś włączył telewizor w tym właśnie momencie, był przekonany, że to on zwyciężył, a nie Olga Borys wciśnięta w drugi rząd wykonawców. Fe, nieładnie. Pan Mroczek ma ogromne „parcie na szkło”, ale istnieje jeszcze kultura bycia i dobre wychowanie. Młody człowieku, nie pchaj się na siłę na afisz, bo to nie zawsze dobrze się kończy. Cóż, skromność i kultura osobista cechuje tylko wielkich artystów.
Jury „Tańca na lodzie” było kulturalne i obiektywne. Królowała wieloletnia jurorka Maria Zuchowicz, która bardzo obiektywnie, z wielką życzliwością i ciepłem oceniała tańczących artystów. Jej zachowanie udzieliło się kontrowersyjnej Dodzie, która po paru słownych ekscesach typu: Olgo, było mega zajebiście! – stonowała w końcu swoje wypowiedzi.
W TVN zakończył się „Taniec z gwiazdami”. Zwyciężyła ku mojemu zaskoczeniu Anna Guzik, tańcząca średnio. Dwa razy zresztą dostała nagrodę od tej stacji. Widocznie postawiono na „dziewczynę z sąsiedztwa”. Myślałam, że finałowa walka toczyć się będzie między Justyną Steczkowską a Mateuszem Damięckim. On zresztą był najbardziej poszkodowany, bo moim zdaniem tańczył najlepiej. Cóż, taki to zawód, w którym nie zawsze wygrywają najlepsi.
W Telewizji Polsat z kolei zakończył się program „Jak oni śpiewają”. Zwyciężyła Joanna Liszowska – zasłużenie. To nie tylko piękna kobieta, ale i bardzo dobra śpiewająca i czująca piosenkę aktorka. „Niech żyje bal” Maryli Rodowicz zaśpiewała brawurowo i zaskoczyła własną interpretacją tego utworu, a to przy tak zwanym przeboju jest bardzo trudne. Prowadzący, modny ostatnio Krzysztof Ibisz razi manierycznością. Jest miły, przystojny, dobrze ubrany, tylko dlaczego jest taki histeryczny. Za dużo emocji jak na prowadzącego program.
Ta sama stacja świętowała piętnastolecie swojego istnienia. Koncert poświęcony temu wydarzeniu był nudny. Prowadził go też Krzysztof Ibisz i nieporadna Agnieszka Popielewicz. Na otwarcie imprezy Ibisz zaśpiewał piosenkę Łazuki. Chciałoby się powiedzieć, po co on śpiewa? Ja osobiście wolę Łazukę.
Z filmów prawie same powtórki. Na uwagę zasłużył nie emitowany film „Depresja gangstera” z Robertem De Niro i Billy Cristalem. Cóż za aktorstwo! De Niro, Cristal i ich komediowe środki wyrazu to mistrzostwo świata. Śmieszni i autentyczni. Dawno się tak nie uśmiałam, chyba tylko na „Gorączce złota” Chaplina.
W późnych godzinach wieczornych (a szkoda) wyemitowano „Życie rodzinne” Zanussiego. W filmie tym wystąpił wielki polski aktor Jan Kreczmar, profesor i rektor mojej uczelni. Z jego osobą wiąże się anegdota. Za czasów Jana Kreczmara istniał absolutny zakaz występowania w filmie studentów Szkoły Teatralnej. Mieliśmy wiele propozycji, ale niestety musieliśmy rezygnować z pracy w filmie. Reżyserzy filmowi w końcu wpadli na świetny pomysł. Zaczęli angażować naszego rektora do kina i wtedy dopiero „zakaz” został cofnięty. Rola pana profesora w „Życiu rodzinnym” jest znakomicie zagrana.
Poza nim serce moje poruszyło to, że na ekranie zobaczyłam kolejną wielką polską aktorkę – Halinę Mikołajską. Była ona nie tylko wspaniałą aktorką, ale też świetnym pedagogiemi uroczym, prawym człowiekiem.
Uwielbialiśmy i szanowaliśmy ją wszyscy. W filmie Zanussiego pokazuje niewielką część swoich wspaniałych środków wyrazu aktorskiego. Cóż za prostota i prawda. Pani profesor zaangażowała się w życie polityczne, wstąpiła do KOR-u i w tym momencie niestety zrezygnowała, czy też zrezygnowano z jej pracy zawodowej. Teatr i film utraciły jedną z największych polskich aktorek, a była w rozkwicie swojego talentu i tyle kreacji mogła stworzyć. To fakt bolesny, ale prawdziwy.
U Zanussiego jest jeszcze utalentowana ówczesna młodzież, dzisiaj same tuzy naszego aktorstwa. Piękna i zachwycająca Maja Komorowska, Daniel Olbrychski i Jan Nowicki. „Życie rodzinne” to świetne kino, które dzięki reżyserowi i aktorom nie zestarzało się.
W tym miesiącu dotarła do nas smutna wiadomość. Kultura polska straciła dwóch wielkich twórców. Reżysera Jerzego Kawalerowicza i operatora Edwarda Kłosińskiego. Kino polskie poniosło niepowetowaną stratę.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz