Była jesień 1974 r. Ekipa Telewizji Polskiej frunęła samolotem do Sztokholmu, gdzie w tamtejszej, jeszcze nie bratniej, telewizji mieliśmy nakręcić jeden z pierwszych polskich programów rozrywkowych w kolorze. (Kolorowe programy TVP zaczął realizować Janusz Rzeszewski w roku 1972). W samolocie siedzieli piosenkarze: dwie Ireny – Santor i Jarocka, jeden Jerzy – Połomski, jeden Stan – Borys, unikalny parodysta Bolo Gromnicki i niżej podpisany, wówczas przejściowo w składzie „Silnej Grupy pod Wezwaniem”, w towarzystwie Krzysztofa Litwina, Kazia Grześkowiaka i zwanego „księciem krwi” Jacka Nieżychowskiego. Nasi artyści mieli na twarzach miny nietęgie, bowiem program miał być nagrywany w języku angielskim, przez co mógł brzmieć światowo, ale – co tu dużo gadać – przysparzał wykonawcom nieco trudności… Zespół towarzyszący pod dyrekcją Aleksandra Mazura przyleciał innym samolotem i – jak donieśli moi szpiedzy – jako że chłopcy stale grali po angielsku, a właściwie po amerykańsku – cykora na twarzach nie mieli. Równie wesoło, choć pod czujnym okiem Małgorzaty Potockiej, podróżowały baletnice tworzące zespół „Sabat”.
Na lotnisku Arlanda czekał już na nas reżyser programu Janusz Rzeszewski. Miał groźną minę i zaznaczył, że mamy być rano OK. W tej sytuacji, wkrótce, po małym spacerku poszliśmy spać. Na drugi dzień od rana miały być próby kamerowe, a na trzeci – nagra-nie. Tak też się stało. Całość wypadła nieźle. Grymasiła dość
ostro, jak to gwiazda, Irena Jarocka, co nie podobało się Szwedom. Konflikt wisiał już w tym północnym powietrzu… Ale za kulisami zjawił się artysta stale mieszkający w Sztokholmie. Był to Jurek Herman, który mówiąc po szwedzku, przyszedł w sukurs i wszystko zażegnał, a na uspokojenie przyniósł artystce piwo o niskiej zawartości alkoholu oraz smorgosa zawiniętego w folię. Był to sandwicz, czyli kanapka trójkątna o smaku niesmacznym, co stwierdziła Irena wnet po zatopieniu w niej swoich artystycznych zębów. Jurek cierpliwie wyjaśnił gwieździe, że tam tak jedzą i innych nie mają. Próba trwała. Gospodarzom podobał się zespół Mazura, a zwłaszcza dyrygent, który grał jednocześnie na organach Hammonda oraz saksofonie tenorowym. I nie był to cyrk, tylko solidna muzyka. Przyszła kolej na Stana. Ubrany w obcisłą, czarną koszulkę i takież dżinsy zaśpiewał koncertowo i swobodnie. Z solistów wypadł najlepiej. Wszystko to można było za jakiś czas zobaczyć w naszej telewizji.
Mijały lata… Aż we wrześniu tego roku, po ponad trzydziestu latach, znów zobaczyłem Stana. Podszedł do mnie na Placu Teatralnym i zaznaczywszy, że jest moim sąsiadem, KAZAŁ PRZYJŚĆ NA SWÓJ KONCERT
Nie mogłem się doczekać, bo chłop, nie ruszony zębem czasu, rokował czad jak dawniej. Występ dobrze zareklamowany, solidnie sponsorowany odbył się w sali koncertowej ICDS w Łomiankach i przyciągnął wielu fanów z miasta i okolic. Wchodzącym na salę ukazała się zawodowo ustawiona scena, groźne nagłośnienie, wielka liczba reflektorów oraz dym o przeznaczeniu tajemniczym. Wszystko to zwiastowało nadciągające artystyczne przeżycie. I nie zawiedli się ci, którzy tak myśleli: Artysta wyposażony w dobrą orkiestrę, liczne taneczno-wokalne niewolnice oraz w niezmiennie piorunujący głos podobał się nadzwyczajnie. Trzeba tu zauważyć, że bilety jak na Łomianki były dość drogie, co nie przeszkodziło w szczelnym wypełnieniu sali. Luksusowo spisała się firma ESS Audio, która nagłaśniała imprezę. Dźwięk, chyba po raz pierwszy w tej sali, był bez zarzutu, reżyser skutecznie wspomagał artystów. Było bardzo głośno, ale selektywnie. Nie było hałasu. Akurat dzień wcześniej byłem zaproszony na prezentację programu w wykonaniu młodej piosenkarki, panny Zuzi Rogulskiej. Jaki walor głosowy prezentuje ta osiemnastoletnia polska Barbra Streisand miałem się przekonać dopiero, gdy szczęśliwie zepsuło się nagłośnienie i artystka śpiewała bez mikrofonu … Tu technika o mało nie zepsuła całego występu. Ale to na marginesie, chociaż właściwie na temat.
Ale wróćmy do naszego (łomiankowskiego) Stana.
Mówi on o sobie:
„…Rozpoczynam tym koncertem nowy etap drogi, z której przez 45-lecie istnienia mego na scenie nigdy nie zboczyłem. Wierzę, że spotkam ludzi, którym serce zabije mocniej, kiedy dotknie ich nieuchwytna czułość moich piosenek”. Serce zabiło i zadowolona publiczność na stojąco nagrodziła artystyczną grupę gęstymi brawami.
Stan Borys po trzydziestu latach pobytu w USA powrócił do Polski nie zapomniany: Oto publiczność śpiewała z nim dawne przeboje. „Jaskółka uwięziona”, „Spacer dziką plażą”, „To ziemia”, „Anna”, chociaż w nowych aranżacjach – brzmiały swojsko i podobały się jak dawniej.
Na obczyźnie Stan nie próżnował. Okazał się być artystą uniwersalnym. Występował w filmie, teatrze, telewizji, nagrał piętnaście płyt. Reżyserował, odbierał nagrody na festiwalach. Nie ulegał stylom, modzie czy prądom politycznym. Jest fajnie, że dołączył do licznej grupy tworzącej elitę towarzyską Łomianek.
Po koncercie… Po raz kolejny można było sobie uświadomić, jak cieniutkie są obecne dokonania fabrykowanych przez publikatory gwiazd estrady. „Dziennik”
i „Życie Warszawy” na przykład stale przynoszą informacje o „ważnych” i „kultowych” ludziach polskiej estrady. Ostatnio dowiedzieliśmy się z „Dziennika” właśnie, że mamy dwóch najważniejszych muzyków polskich – Waglewskiego i Janerkę. To wiadomość ważna, interesująca i godna uwagi… A nas wciąż kręcą stare przeboje.
Z pewnością dlatego, że utwory ważne i kultowe nijak nie chcą wchodzić do tępej głowy. Może Stan przełamie ten stan i stworzy przebój na miarę dawnych lat…?
PS. Był również ciemny punkt imprezy. To snujący się po sali funkcjonariusze ochrony – przygnębiający znak czasu, przykry widok, do którego nie sposób przywyknąć. No i … tajemniczy brak na widowni pana burmistrza. Ale… był obecny jego organ. Logo „Gazety Łomiankowskiej” wisiało na ścianie na widocznym miejscu
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz