Moja trzydziestka

W ostatnich kilkunastu latach wiele się pisze i mówi o wprowadzeniu ułatwień dla przedsiębiorców. I jak to zwykle u nas bywa, na mówieniu i pisaniu się kończy. Słynny „pakiet Kluski” (od nazwiska znanego przedsiębiorcy – Romana Kluski, który był pomysłodawcą powstania ustawy ułatwiającej życie prowadzącym działalność gospodarczą) po skutecznej obróbce rządowo-parlamentarnej stał się pakietem klusek – ciepłych i niemiłosiernie rozlazłych. Patrzę na te niezdarne działania i mimowolnie przypominam sobie, jak trzydzieści lat temu sam zaczynałem działalność na własny rachunek w czasach siermiężnego socjalizmu. To już historia, ale może warto ją przypomnieć, szczególnie młodszym czytelnikom.

Jestem, jakby nie patrzeć, „ofiarą” zielonego światła dla rzemiosła, które zabłysło za niejakiego Edwarda Gierka w roku 1977. Towarzysz Edward widząc chyba, że ustrój socjalistyczny już zupełnie nie nadąża z rozwiązywaniem problemów, które sam mozolnie stwarzał, zdecydował podeprzeć najlepszy z systemów odrobiną kapitalizmu pod postacią drobnego rzemiosła.

Postanowiłem otworzyć usługowy warsztat ślusarski ze specjalnością kraty, balustrady i ogrodzenia. Jak się dość szybko okazało, trafiłem w rynek, bo co jak co, ale złodziejstwo rozwijało się w tamtych latach bardzo dynamicznie i przynajmniej zapotrzebowanie na kraty było duże.

Pewnie wielu czytelników się zdziwi, ale formalności w tamtych czasach były dość proste. Najpierw musiałem złożyć odpowiedni wniosek i uzyskać akceptację w Cechu Rzemiosł Różnych w Nowym Dworze Mazowieckim. Problemów nie miałem, bowiem jako absolwent technikum mechanicznego kwalifikacje formalne posiadałem. Gorzej było z praktyką, ale to nikogo specjalnie nie interesowało. W Urzędzie Gminy Łomianki kierowanym przez pana naczelnika Wadeckiego też dość szybko otrzymałem stosowne „kwity” i po zgłoszeniu do ZUS i Wydziału Finansowego mogłem zacząć działalność. Ciekawe, że za pracowników płaciło się wtedy 33% ZUS, a zryczałtowany podatek dochodowy w formie opłaty skarbowej wynosił coś około 150 złotych… rocznie, przy przeciętnych zarobkach miesięcznych na poziomie 2 500 zł. Dzisiaj o takich podatkach możemy sobie tylko pomarzyć.

Na początku wyposażenie mojej „firmy” stanowiła wiertarka stołowa, którą mój kolega wyciągnął ze złomu w szkole, w której pracował, ważąca chyba z pięćdziesiąt kilogramów spawarka wykonana na zamówienie przez fachowca z Chotomowa, jedna ręczna piłka do metalu i kilka pilników. No cóż, Castoramy wtedy nie było…

Lokal, w którym miałem pracować, był po prostu piwnicą domu mieszkalnego. Pan z Urzędu Gminy, który zgodnie z procedurą odwiedził mnie, popatrzył, pokiwał głową i powiedział: trochę będzie ciasno… ale niech pan próbuje.

Za namową starszych kolegów od razu zapisałem się do Spółdzielni Rzemieślniczej „Wielobranżowa”, która chyba w latach 80. przyjęła nazwę „VARIA”. Było to w zasadzie konieczne, bo kupienie w tamtych czasach czegokolwiek ze stali graniczyło z cudem. A spółdzielnia miała swoje przydziały („przydział” to taki cudowny wynalazek gospodarki planowej zwanej czasami socjalistyczną, który pozwalał na kupienie czegoś, czego normalnie kupić się nie dało) i w jej magaznach można było zakupić potrzebne kątowniki, pręty czy rury.

Niestety z początkiem lat 80. możliwości zaopatrzeniowe znacznie się pogorszyły i mimo możliwości spółdzielczych trzeba było stosować różne inne zabiegi, które obecnie z całą pewnością wzbudziłyby żywe zainteresowanie CBA. W ogóle było śmiesznie, w zasadzie stal na wolnym rynku (też niezła nazwa!) można było kupić jedynie w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska. Ale tu też był problem, bo obowiązywała rejonizacja i na przykład ja, jako mieszkaniec Łomianek nie mogłem kupować w GS w Warszawie lub innych gminach okolicznych. No cóż, na szczęście w Warszawie też była ulica Dolna…, a dokumentów odpowiednio „zaprzyjaźnieni” sprzedawcy nie sprawdzali. Wtedy generalnie były takie czasy, że w zasadzie wszystko się „załatwiało”, bo normalnie kupić było nie sposób. Na czym to załatwianie polegało, pisać nie będę, bo mimo wszystko nie ma się czym chwalić.

Warto też wspomnieć o inflacji, która w pewnym okresie była na takim poziomie, że jak brało się pieniądze od klienta za wykonaną robotę, to nie starczało na zakup materiału na następną. Sam się dziwię, jak myśmy wtedy przetrzymali.

Nadeszły lata 90. i zmiana systemu. Z dnia na dzień staliśmy się kapitalistami i pierwszymi przedstawicielami tzw. klasy średniej, której reprezentantami chciały być w zasadzie wszystkie nowo powstałe partie polityczne, oczywiście tylko do czasu wyborów parlamentarnych.

Był grudzień 1989 r., zaczadzeni z lekka dynamiką zmian postanowiliśmy, to znaczy: Kazimierz Medyński, Ryszard Pieńkowski i piszący te słowa, powołać Stowarzyszenie Prywatnych Przedsiębiorców w Łomiankach. W swej wielkiej naiwności uważaliśmy, że nadszedł nasz czas, czas ludzi przedsiębiorczych. Ówczesny naczelnik Miasta i Gminy Łomianki pan Wiesław Bochenek przyjął nas bardzo życzliwie i życzył powodzenia.

Byliśmy tak zafascynowani następującymi w kraju zmianami, że jako stowarzyszenie postanowiliśmy wystawić swoich kandydatów w pierwszych wolnych wyborach samorządowych, w maju 1990 r. I co tu ukrywać odnieśliśmy sukces, ale razem z Komitetem Obywatelskim, który osiągnął identyczny wynik. W Łomiankach powstała podobna sytuacja, jaka obecnie jest pomiędzy PiS i PO. Razem rządzić nie potrafią, a osobno nie mogą, bo są za słabi. Wtedy było podobnie. Przewodniczącym Rady Miejskiej został nasz kolega- przedsiębiorca Zygmunt Ratusiński, a pierwszym burmistrzem pan Leszek Jezierski z Komitetu Obywatelskiego.

Warto też przypomnieć, że to właśnie SPP od maja 1990 r. zaczęło wydawać „Gazetę Łomiankowską”, która była wówczas jedną z pierwszych w Polsce gazet wydawanych w małych społecznościach lokalnych.

Stowarzyszenie Prywatnych Przedsiębiorców istniało krótko, bo zaledwie niecałe trzy lata. Szkoda, bo w gminie, która przez lata całe uchodziła za bastion drobnej przedsiębiorczości, taka organizacja bardzo by się przydała. Kilka lat temu podjęto próbę reaktywacji SPP – niestety nieudaną.

Minęło trzydzieści lat i czasami – przyznaję – zastanawiam się czy podjąłem przed laty właściwą decyzję. Może trzeba było dalej pracować w sporcie (przez wiele lat pracowałem jako trener szermierki w warszawskich klubach)? Moi koledzy z tamtych lat teraz prowadzą drużyny reprezentacyjne zdobywające medale olimpijskie, i gdy widzę ich radość po kolejnych sukcesach wychowanków, w głowie kołacze się niekiedy pytanie: – Dlaczego mnie tam nie ma? Ale tak jest tylko przez krótką chwilę. Mimo że nie stałem się, tak jak nasz kolega Ryszard Pieńkowski, przedsiębiorcą o znaczeniu ogólnokrajowym, to przez te trzydzieści lat spokojnie zarabiałem na utrzymanie rodziny. A to w każdych czasach znaczy bardzo wiele.

Tym, którzy zastanawiają się, czy warto rozpocząć pracę na własny rachunek, mogę poradzić jedno: warto, bo jak nie spróbujecie, możecie żałować do końca życia.

js Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.